Zmęczony? Posłuchaj tekstu!
Getting your Trinity Audio player ready...

Cykl The Legend of Zelda to naprawdę cudowna seria z masą wspaniałych gier. Jeśli chodzi o czołówkę najlepszych gier wszech czasów, to żadna inna marka nie ma startu do przygód Linka. Breath of the Wild na pewno pojawi się na pierwszym miejscu na wielu listach najlepszych gier, jakie powstały. Nintendo jednak najwyraźniej nie chce spoczywać na laurach i serwuje nam Tears of the Kingdom. Czy w jakiś magiczny sposób ten tytuł jest jeszcze lepszy od mojej ulubionej Zeldy?

Odbudowa i kolejna tragedia

Akcja The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom rozgrywa się jakiś czas po zakończeniu Breath of the Wild. Hyrule jest w trakcie odbudowy i wszystko zmierza ku lepszemu. No, może poza tajemniczą, toksyczną substancją, wydostającą się gdzieś z podziemi zamku. Zelda i Link wyruszają, by zbadać tę sprawę. Okazuje się, że źródłem tajemniczego zjawiska jest zmumifikowany Ganondorf.

Sytuacja staje się krytyczna, gdy potwór budzi się, bez problemu niszczy Master Sword Linka, rozwala rękę legendarnego bohatera i sprawia, że zamek unosi się do góry. W trakcie całego zamieszania Zelda znika, a Link budzi się w dziwnym miejscu i słyszy tajemniczy głos przemawiający do niego. Pora więc na kolejną epicką przygodę, której celem jest uratowanie Hyrule i pomoc Zeldzie.

Tears of the Kingdom gra bez fabuły?

Często słyszałem, że nikt nie gra w The Legend of Zelda dla fabuły. Nintendo wzięło to sobie do serca już w przypadku Breath of the Wild, gdzie można spokojnie przez dziesiątki godzin nawet nie ruszyć głównego wątku historii. Podobnie jest i w przypadku Tears of the Kingdom. Po wspomnianym akapit wyżej wstępie, gra daje nam pełną swobodę i wykonywanie zadań głównych czy samo poznawanie fabuły tej produkcji zależy tylko od naszych chęci.

Nie oznacza to jednak, że The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom pozbawione jest historii. Wręcz przeciwnie – mamy tutaj sporo ciekawych pomysłów. Choćby z tego względu, że zniszczona ręka Linka została zastąpiona przez ramię Rauru, pierwszego władcy tych ziem i osoby, która tak naprawdę zapoczątkowała Hyrule. W trakcie gry mamy okazję lepiej poznać jego losy i to, jak potoczyła się jego walka z Ganondorfem.

Jest też masa innych ciekawych wątków związanych z Zeldą i historią krainy. Ja byłem nimi bardzo zainteresowany. Oczywiście, żeby je poznać, trzeba odszukać tajemnicze łzy rozsiane po świecie. Sprawia to, że znaczna część historii jest w pewien sposób ukryta w formie znajdźki, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Ja nie miałem jednak z tym żadnego problemu i była to tylko dodatkowa motywacja do eksploracji gigantycznej mapy Tears of the Kingdom

W Tears of the Kingdom rozgrywka góruje

The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom bazuje na rozwiązaniach znanych z bezpośredniego poprzednika. Podobnie jak w przypadku Breath of the Wild, mamy do czynienia z gigantycznym otwartym światem, gdzie gameplay idealnie wpisuje się w to, czym jest hasło sandbox. Niczym dziecko w piaskownicy, możemy bawić się praktycznie tak, jak chcemy i robić, co nam się podoba.

Jest kampania mająca na celu pokonanie Ganondorfa i uratowanie świata. Wiąże się ona z wykonywaniem serii questów i przywracaniem porządku w Hyrule, które niestety nie ma szczęścia do spokojnych dni. Jednak równie dobrze możemy, po prostu, od razu wystartować do walki z ostatnim bossem i pokonać go po wprowadzeniu do gry, które rozgrywa się w chmurach i trwa jakieś dwie lub trzy godziny.

Możemy postawić na wykonywanie całej masy questów pobocznych lub zajmowanie się mniejszymi zadaniami i pomocą mieszkańcom krainy. Można zdecydować się na polowanie na różne skarby lub znajdźki. Jest też opcja odwiedzania świątyń, które oferują nam różnego rodzaju zagadki, za które nagradzani jesteśmy materiałem służącym do ulepszania staminy lub punktów życia Linka. Do wyboru, do koloru, jak w poprzednim tytule.

Wymyślam własną zabawę

Najmocniejszym elementem The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom jest właśnie to, że gra nie prowadzi nas za rękę i pozwala zdecydować, co chcemy zrobić i w jakiej kolejności. Dzięki temu mamy gigantyczną swobodę i rozgrywka nie przypomina wielu innych tytułów z otwartym światem. Zabawa nie skupia się na odhaczaniu punktów zaznaczonych na mapie czy zaliczaniu losowych questów od NPC.

Podobnie jak w Breath of the Wild, tutaj ciągle natrafiamy na coś ciekawego. W oddali na horyzoncie zobaczymy jakiś punkt i w drodze do niego czekają nas różne przygody i wydarzenia. Wszystko dzięki temu sprawia wrażenie bardziej prawdziwego i mamy poczucie, że jako Link zwiedzamy świat, pomagamy ludziom i walczymy z potworami. Towarzyszące temu uczucie jest cudowne i z miejsca czyni Tears of the Kingdom tytułem, który zostaje z niani na dłużnej.

Breath of the Wild 1.5

Już kilka razy wspominałem o poprzedniku Tears of the Kingdom. Wynika to z tego, że gra jest zbudowana na szkielecie pierwszej Zeldy na Switcha, kontynuuje jej fabułę i rozgrywa się na prawie tej samej mapie. Grafika została lekko poprawiona, ale znaczna część rozgrywki i systemów to kopiuj wklej z Breath of the Wild. Gotowanie, poruszanie się na koniu, wspinaczka, a nawet znienawidzony przez wielu system niszczenia się orężu to powtórka z rozgrywki.

Przez to może się wydawać, że Tears of the Kingdom to tylko DLC, albo rozszerzenie, które z chciwości opatrzono nową nazwą. W rzeczywistości tak nie jest choćby ze względu na to, że mamy tutaj nową przygodę na kilkadziesiąt godzin, z których część rozgrywa się w powietrzu i pod ziemią, przez co rozgrywka jest bardziej wertykalna niż poprzednio. Jest też inny powód, który wywraca wszystko do góry nogami.

Nuts & Bolts

Chodzi mi o system nowych umiejętności, jakie posiada Link, po tym, jak stracił swoją rękę. Zyskaliśmy zupełnie nowe możliwości budownicze. Mamy okazję na majsterkowanie i łączenie ze sobą różnych przedmiotów, by tworzyć przeróżne urządzenia i budowle. Jest też system łączenia ze sobą broni i przedmiotów, by tworzyć niezwykle dziwne rzeczy. No bo… po co łączyć ze sobą miecz i grzybka?

Wszystko to sprawia, że nowa Zelda kojarzy mi się trochę z nieszczęsnym Nuts & Bolts, czyli odsłoną cyklu Banjo-Kazooie, która opierała się na podobnym systemie. W Zledzie możemy składać ze sobą deski, koła i jakieś maszyny budujące napęd, by stworzyć prymitywne pojazdy. Im ktoś ma większą smykałkę i talent, tym można stworzyć lepsze rzeczy. System jest bardzo prosty i intuicyjny, ale daje tak wiele radochy, że trudno opisać to słowami.

W tym tkwi sekret The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Ta gra daje nam nieskończone pokłady frajdy, obudowane w bardzo przyjemną i zapadającą w pamięć przygodę. To po prostu cudowne przeżycie, które przypomina mi, dlaczego pokochałem gry wideo i co mnie cięgle trzyma przy tym hobby. Wszystko to tworzy grę lepszą niż suma naprawdę mocnych składowych elementów.

10 na 10?

Chyba najtrudniejszym pytaniem w kwestii The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom jest końcowa ocena gry. Czy to rzeczywiście idealna produkcja zasługująca na najwyższe noty? Czy Nintendo przekupiło wszystkich recenzentów i gracze są tylko fanbojami korporacji wąsatego hydraulika?


Na zimno i bawiąc się w rolę matematyka można stwierdzić, że nie jest to tytuł perfekcyjny i nie zasługuje na magiczną 10. Można przyczepić się do struktury gry, która ułatwia pogubienie się, systemu niszczenia się broni czy fabuły, która jest trochę ukryta. Pewnie znajdą się tez inne, mniejsze rzeczy, do których można się przyczepić.

Jednak jeśli chodzi o odczucia i te sprawy, to jest mało gier na poziomie dorównującym The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Dla mnie w ostatnich latach tylko Elden Ring, Persona 5 i Breath of the Wild. Dlatego w pełni subiektywnie mogę stwierdzić, że u mnie ten tytuł zasługuje na 10 i jest po prostu o niebo lepszy od tytułów, które dostają 8 i 9. Jako że mam pełną autonomię w ocenianiu i sugeruję się bardziej sercem, niż suchymi matematycznymi obliczeniami, to nowa Zelda ma u mnie 10, nawet jeśli nie wszystko jest tutaj idealne.

3 grosze: Paweł „Coati” Orawski

To jest absolutnie nie do pomyślenia, jak ta gra jest dobra i jak wielki postęp zrobiło Nintendo od premiery Breath of the Wild. Tears of The Kingdom, mimo iż jestem dopiero na początku przygody, zauważalnie robi praktycznie wszystko lepiej. Dla mnie nowa Zelda to przygoda na miarę anime/mangi One Piece, gdzie ogrom wątków, postaci, barwnych lokacji, zadań i celów buduje fantastyczny klimat. Ponadto gra zadziwia i imponuje mechanikami rozgrywki, które chyba w każdej innej produkcji praktycznie by ją zniszczyły, generując mnóstwo problemów i bugów. Tutaj? Wszystko działa i cieszy mnie jako gracza. W pełni zgadzam się z twierdzeniem, że Zelda: Tears of the Kingodm jest o kilka klas lepsza niż inne, wysoko oceniane gry.

Moja gra roku

Mogę w tym momencie śmiało powiedzieć, że The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom zostanie moją grą roku. Na horyzoncie nie widać tytułu, który może zagrozić produkcji Nintendo i trudno mi wyobrazić sobie sytuację, gdzie będę przy czymś bawił się równie dobrze lub nawet lepiej, niż przy tym tytule.

Gra świetnie buduje na genialnej bazie, jaką jest Breath of the Wild i gwarantuje nam całą masę świetnych momentów i wspomnień. Tears of the Kingdom to jedna z tych produkcji, o których opowiada się znajomym i dzieli się anegdoty na temat napotkanych sytuacji i tego, co przytrafiło nam się w grze. Ja jestem zachwycony i tylko zastanawiam się, jak kolejna Zelda może przebić ten tytuł?

Za udostępnienie gry do testów dziękujemy dystrybutorowi, ConQuest Entertainment. Ocena bazuje na subiektywnej opinii recenzenta. Wydawca i jego partner PR nie mieli wpływu na wynik.

The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom

10

Mechanika

10.0/10

Frajda

10.0/10

Klimat

10.0/10

Gra roku

10.0/10

Zalety

  • Cudowna przygoda
  • Zapada w pamięć
  • Gra roku

Wady

  • Gra roku, więc nie czeka mnie nic lepszego