Zmęczony? Posłuchaj tekstu!
Getting your Trinity Audio player ready...
|
Pomimo iż cykl Legend of Zelda jest jedną z moich ulubionych serii, tak od samego początku nie byłem do końca przekonany do jakości omawianego obecnie dzieła. Powody są dwa. Po pierwsze – Switch potrzebuje na wczoraj następcy. Bayonetta 3 idealnym tego przykładem i, jeśli nic się nie zmieni, nowy Metroid Prime podzieli ten sam los. Po drugie – za omawianą dzisiaj odsłonę odpowiada zewnętrzne studio Grezzo. Ok, o ile nie spodziewałem się, że odwalą totalną kaszanę, tak różnie sobie radzili z tą franczyzą. Poza tym nigdy wcześniej nie dostali tak dużego projektu od Big N. W nastroju pełnym obaw przystępuję do recenzji The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom.
Piguła:
- The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom sterujemy w końcu… Zeldą*!!
- Zelda, zamiast bezpośredniej walki, przyzywa tzw. Echa.
- Czemu ta gra tak chrupie, ja się pytam?!
- Wątek główny jest na niecałe 20 godzin. Wymaksowanie to kolejne 10-15h.
W końcu przyszedł jej czas
W The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom główną bohaterką jest, wyjątkowo, osoba, której imię pada w tytule, która musi samodzielnie podjąć się misji ratowania Hyrule, ponieważ Link zaginął w akcji podczas walki z Ganondorfem. Zadaniem Zeldy jest odnalezienie fragmentów starożytnego artefaktu zwanego Echem Mądrości, którego moce są kluczowe dla ochrony królestwa przed nadciągającym zagrożeniem.
W trakcie swojej podróży Zelda spotyka tajemniczą postać o imieniu Tri, która odegra istotną rolę w odkrywaniu prawdziwego potencjału Zeldy oraz sekretów związanych z Echem. Razem muszą stawić czoła ciemnym siłom, które zagrażają przyszłości Hyrule.
Nie będę was oszukiwać. Chyba na żadnym etapie nie byłem zbyt zainteresowany fabułą tej gry. Jeszcze bardziej irytował mnie fakt, że nie idzie przewijać dialogów, ani w żaden sposób przyśpieszyć przewijania napisów.
Podmiana klocków
Wbrew machinie promocyjnej ukazującą Zeldę i Echa w akcji jako coś absolutnie świeżego, w The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom gra się jak… w każdą inną grę z tej serii. No, prawie, bo jakieś tam mniejsze i większe różnice są. Oczywiście, mowa o tych Zeldach z rzutem izometrycznym, gdyż pod pojęciem Zeldy może się kryć wiele pojęć i podgatunków.
Przede wszystkim nasza królewna, w bezpośrednim starciu, niewiele potrafi sama z siebie zrobić. W najlepszym wypadku ogłuszyć. Jasne, może przybrać na jakiś czas formę Linka, aczkolwiek na początku rozgrywki ten fragment jest dość mocno limitowany. W tym miejscu przychodzi tajemnicza Tri i mechanika klonowania. Możemy zarówno tworzyć różne obiekty, które mają zastosowanie w zagadkach środowiskowych, jak i przywoływać potwory, które będą za nas walczyć.
Poza tym jesteśmy w stanie na odległość chwytać obiekty i przeciwników. Żeby nie było, wszystko ma swoje ograniczenia i każda kopia kosztuje odpowiednią liczbę punktów, którą możemy mieć w danym momencie. Wiadomo, z czasem możemy sobie pozwolić na nieco więcej, wraz z kolejnymi poziomami doświadczenia, ale armii sługusów i tak nie damy sobie rady wyczarować.
Kilka rzeczy zostało natomiast lekko przebudowanych. Skok został na stałe przypisany do jednego przycisku (czasem był osobną umiejętnością). Poza tym, mamy prosty system perków**, które zwiększają nasze poszczególne statystyki. Większa wytrzymałość itd. Możemy też rozwijać formę Linka, poprzez zbieranie magicznych kryształów. W ten sposób możemy przedłużać czas trwania w tej formie, moc miecza, łuku oraz bomb.
Wysil się
Ta odsłona niby kładzie nieco większy nacisk na kreatywność. Mamy w końcu do przywołania ponad 120 kopii przedmiotów oraz przeciwników, więc też podejście do rozwiązywania problemów nie jest z góry nastawione na jedyną, słuszną opcję. Chociaż wiadomo – z czasem wyrabiamy sobie nawyki i preferencje. Np. uwielbiam zastosowanie łóżek, które jednoczenie mogą robić za kładki, jak i…regenerację energii. Dawno nie widziałem bardziej bekowego odnawiania życia. Nie ma to, jak podczas walki z bossem uciąć sobie komara xD
Powraca również system tworzenia żywności z dużych osłon, chociaż w nieco uboższym wydaniu. Tym razem zamiast garnca, do którego wrzucamy składniki, mamy po prostu swoich ludzi od robienia prostych smoothie.
Dlaczego? Dlaczego!
Technicznie rzecz biorąc, gra chodzi na tym samym silniku, co remake A Link to the Past i powiem tak – jest specyficzny. Świat sprawia wrażenie nieco sterylnego, jak z plasteliny, ale ma to swój urok. Na pewno można pochwalić pewną interakcję z otoczeniem. A to można coś zniszczyć, a to zabawić się w piromana puszczając z dymem rożnego rodzaju roślinność. Wygląd i zachowanie wody też ujmy nie przydaje. Tylko kurde no… nie rozumiem, skąd tak drastyczne spadki płynności animacji.
Nie jestem w stanie logicznie pojąć, co jest tak obciążającego w engine, że nawet jak nic się nie dzieje, potrafi z okolic 50-60 FPS spaść, za przeproszeniem, „z dupy” do 30 – 35. Przecież nie ma tu nawet zaawansowanej fizyki! Tym bardziej jest to dla mnie niepojęte, że ta sama technologia była użyta we wcześniej wspomnianym odświeżeniu klasyka z SNESa i też się borykała się z podobnymi problemami. Przez 5 lat był czas, żeby ten aspekt dopracować, a dalej otrzymujemy fuszerkę. W zasadzie jest jeszcze gorzej. Na dodatek szkoda, że lokacje są tak bardzo typowe, dla tej serii. Odnoszę wrażenie, jakby pochodziły z jakiegoś generatora i gotowych assetów.
Z dźwiękiem otrzymujemy klasyczne Nintendowe „dziamganie” zamiast normalnych dialogów. Oczywiście miło się słucha odświeżonych klasyków, aczkolwiek powstrzymam się od jakichkolwiek zachwytów. Z pewnością na plus należy odnotować, że w zależności od powierzchni, po której chodzimy, otrzymujemy inne dźwięki . Podobnie z uderzeniami o różne powierzchnie. Wiadomo, to detal, który zawsze był obecny w tym cyklu, ale w czasach chałtury, jaką odstawiają więksi wydawcy (patrzę na Ciebie Ubi), warty zaznaczenia.
Troszkę gorzkich słów
Z Echoes of Wisdom mam taki problem, że nie ma efektu wow. Ewidentnie widać, że to jest mniejszy projekt, robiony przez znacznie mniej utalentowane studio, biorący na tapet nieco pomysłów z Tears of Kingdom i spłycając je. Na dodatek początkowy zachwyt nad poziomami w alternatywnej rzeczywistości, tudzież „szczelinami”, z czasem potrafią znużyć. Jest ich po prostu za dużo i tracą na swojej wyjątkowości.
Tym bardziej, że ich schemat budowy, czy tego, co trzeba zrobić, jest niemalże zawsze identyczny. Dostrzegam, że z czasem robi się też coraz to większy problem z zarządzaniem echami. Po prostu jest ich za dużo i nawet podział na podkategorie nie uchroni nas przez chaosem przebijania się przez liczne rubryki, zamiast faktycznego grania.
Bardzo doceniam ilość zadań pobocznych. Wiadomo, część opiera się na tym, że mamy zgadnąć jakie echo przywołać. Cześć na poszukiwaniach danych osób. Nie mniej jednak doceniam, że te zadania zostały okraszone jakaś historią, a nie na zasadzie „kopiuj – wklej”.
Podsumowując: The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom to dobry, a czasem nawet bardzo dobry kawał rzemieślniczej roboty. Niestety, moim zdaniem, trochę pozbawiony wypieszczenia i dotyku geniuszu. Co nie zmienia faktu, że niecałe 20 godzin wątku głównego zeszły jak z bicza strzelił, a trzeba brać pod uwagę, że jeszcze trochę zadań pobocznych (ponad 10 godzin).
Także mimo mojego malkontenctwa myślę, że i tak warto dać tej grze szanse. Tylko nie jest to ani top gier na Swicha, ani nawet nie mieści się w top 10 najlepszych Zeld.
Grę do recenzji musiałem sobie kupić sam 😉
* – Wiem, Zelda kiedyś już dostała swoją grę, lecz może o niej zapomnijmy xD
** – Ukończyłem wątek główny praktycznie bez tego systemu. Także, jakby co, to nie przegapcie wróżki.